piątek, 27 lutego 2015

Egzotyczne Maroko (część I)

Naszą podróż odbyliśmy w ubiegłym roku na przełomie maja i czerwca (31.05-3.06). Udało nam się wcześniej zdobyć niedrogie bilety w cenie 296 zł z Berlina do Marrakeszu. Wykorzystaliśmy ten fakt by zwiedzić Berlin i zakupiliśmy bilety na Polskiego Busa na 30 maja. Kosztowały jak się nie mylę po dwadzieścia kilka złotych od osoby. Jeśli chodzi o powrót z Berlina do Polski, to skorzystaliśmy z usług przewoźnika Simple Express. Koszt przejazdu również nie przekroczył 50 zł dla dwóch osób. Może nie będę dziś pisać na temat stolicy Niemiec. Jeśli chodzi o wrażenia- mamy mieszane odczucia. Chociaż czasu spędziliśmy bardzo niewiele i nie możemy powiedzieć, że zaliczyliśmy wszystko co było do zobaczenia to mamy już jakiś pogląd na temat tego miasta. Na pewno nie jest to miejsce do którego bardzo chcemy wrócić. Przede wszystkim - jest dość drogo. Poruszaliśmy się U-bahn, a przejazd jednorazowy kosztował nas po 2,6 Euro. Nie pamiętam w końcu czy kupiliśmy bilet całodniowy czy korzystaliśmy z jednorazowych.... Wtrącę tylko, że cena całodniowego biletu wynosi 6,70 euro. Bilet CityTourCard, przy której zyskujemy zniżki na inne miejskie atrakcje to koszt 17 euro na 48 godzin. Co jednak na prawdę miłe - biletomaty obsługiwane są w języku polskim :) 

Berlin
Wracając do Maroka...
Po przylocie na miejsce uderzyło nas gorące powietrze. I dziwny... spokój. Prawdę mówiąc kraje arabskie kojarzone są z gwarem, nieustannym hałasem, krzykami, trąbiącymi na siebie na wzajem pojazdami, a tu.... po prostu cisza. W zasadzie zainteresowało się nami tylko kilku taksówkarzy, ale odmówiliśmy im. Wiadomo, że w każdym państwie taksówki tuż pod terminalem, czy pod dworcem są znacznie droższe niż w każdym innym miejscu. Skorzystaliśmy z autobusu miejskiego, który kosztował ok. 1,70 zł za osobę. Takie ceny obowiązują na terenie całego Marrakeszu. W miarę oddalania się od portu lotniczego mięliśmy okazję przekonać się jak błędne było nasze pierwsze spostrzeżenie... Maroko tętni życiem. W centrum widać to najbardziej, a w miarę oddalania się od niego cały ten "chaos" ustaje. Okna naszego busa były pootwierane co doceniliśmy wtedy, gdy z niego wysiedliśmy. Było tak bardzo gorąco, że miało się wrażenie, że za chwilę zabraknie nam tlenu. Był to czerwiec, strach więc myśleć, jak sytuacja ma się w sierpniu ;)


Marokańska ulica

Wysiedliśmy przy placu Dżemaa el Fna. Był to taki nasz punkt orientacyjny. W zasadzie w Marrakeszu wszystkie ulice są do siebie bardzo podobne. Marrakesz to miasto, które od świtu do zmierzchu tętni życiem. Sklepiki, stoiska z różnymi towarami czy inne przydrożne biznesy zamykane są dopiero późną nocą. Jednak mimo to z ulic dobiegają głośne krzyki i śmiechy mieszkańców. Rankiem na nowo pojawiają się handlarze, samochody i inne środki transportu. Do nich należy między innymi... osioł czy koń. Dość dziwne było patrzeć jak pośród szalonych kierowców poruszają się bryczki konne czy osiołki. Ponadto arabscy kierowcy są, hmmm typowi, dla krajów które odwiedzamy. Ich sposobem komunikacji jest klakson. Skręcam- trąbię, hamuję- trąbię, wyprzedzam- trąbię, itd. Kolejnym problemem jest totalne lekceważenie sygnalizacji świetlnej. Początkowo, z pewną dozą nieśmiałości próbowaliśmy przejść przez jezdnię na zielonym świetle. Jednak, jako, że życie nam miłe i chcielibyśmy zdążyć w nim odwiedzić wiele innych pięknych miejsc zrezygnowaliśmy. Przechodziliśmy przez jezdnię jak tubylcy - po prostu pewnie przed siebie :-D Trzeba przyznać, że skutkowało. Do hotelu mieliśmy długą drogę. Kiedy dotarliśmy byliśmy mile zaskoczeni. Pokój urządzony był w stylu marokańskim, z kolorowym wnętrzem pełnym lokalnych akcentów. Udało nam się go zarezerwować w cenie 15 zł od osoby ze śniadaniem. A jeśli o nie chodzi - było zabawne, tradycyjna bułka, zupełnie inna od popularnych w Polsce, ciężka, pełna otrąb, jak się nie mylę z mąki żytniej, jajko na twardo, dżem i miód oraz kawa, herbata i szklanka świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. 
Jak na pokój za 15 zł od osoby to całkiem nieźle :)

Śniadanie w cenie

Doskwierający od rana upał powodował, że apetyt szybko malał, jednak chłodny, słodki sok pomarańczowy to idealne rozpoczęcie dnia. Jeśli mowa o sokach - początkowo nie miałam zaufania do ulicznych sprzedawców żywności czy soków. Jednak kiedy raz się czegoś spróbuje, wówczas trudno przestać. Tym sposobem wypiłam niepoliczalną ilość świeżego skoku z pomarańczy i jadłam pyszne tajin (przygotowywane w specjalnym naczyniu: kuskus z warzywami i mięsem). Szklanka soku kosztowała w granicach 0,80 zł do 1,50 zł (w zależności od miejsca i objętości), Posiłki jedliśmy w różnych miejscach. O czym za chwilę. 


Uliczne stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami
Po przejściu sporego kilometrażu do hotelu i z hotelu do miasta już czułam, że coś jest nie tak... Nie piłam wody z kranu, żadnych napojów z lodem, ani innych napojów niewadomego pochodzenia. Mimo to, było mi bardzo niedobrze, duszno i słabo. Myśleliśmy, że może to z głodu, bo od rana nic nie jadłam, a był już wieczór. Najbliższym miejscem, w którym można było spożyć posiłek była PizzaHut. Jesteśmy przecież w Afryce, jak tu nie zjeść pizzy! ;) Zamówiliśmy jakąś niedużą pizze i kolę. Na niestrawności pomaga, podobno.


Marokańska Pizza Hut
Zapach jedzenia jednak był dla mnie nie do zniesienia i  Nikodem szybko musiał zjeść swój obiad, po czym wróciliśmy do hotelu. Tak wyglądał nasz pierwszy dzień w Maroko. Na wegetacji i dochodzeniu do siebie. Jak się bowiem nie raz okazało jestem osobą, która po starciu z obcym klimatem i mikroflorą panującą w innym miejscu bardzo cierpi. ;) Suche, otrębowe bułki jednak działały. Kolejny dzień rozpoczęłam właśnie od nich i tak trwałam przez cały dzień, pomogło ;-)

Tego dnia postanowiliśmy odwiedzić to, co proponują przewodniki i na co wystarczy nam czasu. A jego było przecież tak niewiele... Po dotarciu do centrum wyruszyliśmy przed siebie. Krążyliśmy różnymi uliczkami, poznawaliśmy miasto i jego mieszkańców. 





 Wyruszyliśmy wgłąb medyny i chyba to nie było dobrym pomysłem... 




Meczet i medresa Alego ibn Jusufa



Krążąc między uliczkami natknęliśmy się na araba, który zaoferował nam pomoc we wskazaniu drogi. Na tym się jednak nie skończyło... Oprowadził nas w różne miejsca, między innymi do świątyni, której plac jest dostępny dla turystów tylko w sobotę. Nie pamiętam jak miejsce się nazywało, oraz nie mam pewności, czy rzeczywiście mieliśmy tyle szczęścia by to miejsce zobaczyć. Pan niespiesznie pozwalał nam wszystko oglądać, fotografować (wciąż powtarzał nam jedno - nie można fotografować kobiet i niewidomych, jedynie można było uwieczniać na zdjęciach mężczyzn). Przedłużaliśmy nasze "zwiedzanie" ponieważ myśleliśmy, że to zniechęci naszego przewodnika. Byliśmy jednak w błędzie. Pan tak nas prowadził, aż doprowadził do swojego przyjaciela, który ma mały sklepik ;) i tak spędziliśmy najbliższą godzinę, na oglądaniu, piciu herbaty z miętą (marokańskie cudo!) oraz na targowaniu się... i wyszliśmy ubożsi o 100 złotych a bogatsi w małe naczynia do tajin oraz srebrną i ręcznie wykonaną (do tej pory nie sprawdziłam czy to prawda, jakoś się boję, że może jednak nie ;) bransoletkę. Panowie bardzo zadowoleni. My także. Myślimy, o już nasz przewodnik nas zostawił i mamy spokój. Jednak nie... Pan wyszedł z jednego z pomieszczeń, zapytał czy może nas gdzieś jeszcze zaprowadzić a gdy powiedzieliśmy, że w zasadzie to my musimy wrócić do hotelu bo jest za gorąco (w rzeczywistości po pieniądze bo byliśmy bez grosza) patrzył na nas tak, że od razu wiedzieliśmy o co chodzi. Daliśmy panu zapłatę za jego poświęcony czas i ruszyliśmy do hotelu. 














Zaopatrzeni ponownie w gotówkę przeszliśmy się po placu Dżamaa al Fina. Jakoś tak średnio nam się tam podobało. Gorąco, zapachy baaardzo egzotyczne... ;) Na szczęście jest cudowny sok pomarańczowy! Chodziliśmy tu i tam i dotarliśmy w okolice dworca kolejowego. Leży on w nowszej dzielnicy miasta, w której znajdują się bloki i nowoczesne hotele.
Na dworcu kupiliśmy bilety na pociąg do Casablanki.  Przejazd w wagonie drugiej klasy trwa 3,5 godziny i kosztuje 29 zł od osoby. Z dworca wyruszyliśmy w drogę powrotną do medyny. Chcieliśmy bowiem zobaczyć jak zmienia się najsłynniejszy w mieście plac wraz z zachodem słońca. 
Dworzec kolejowy

Teatr



Mury miasta (nocą palą się w nich różnokolorowe lampki)
Meczet Kutubijja
Na powyższym zdjęciu widać Meczet Kutubijja, największy meczet w Marrakeszu. Meczet jest zbudowany w tradycyjnym arabskim stylu - wieża jest ozdobiona czterema kulami z miedzi, które, według legendy, były tylko trzy, pierwotnie zrobione z czystego złota. Czwartą kulę podarowała żona kalifa Mansura, która jako zadośćuczynienie za złamanie postu w Ramadanie kazała przetopić swoją złotą biżuterię w czwartą kulę. 


Chwilę odpoczęliśmy na ławce, jednak ze względu na skwar postanowiliśmy pójść coś zjeść. Tuż przy samym placu znaleźliśmy niewielką knajpkę, w której było mnóstwo ludzi. Ja wybrałam kus-kus z warzywami. 


Danie Kasi
Nikodem wybrał Tadżin. Prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie jeść tego w tradycyjny sposób (kuskus z mięsem i warzywami nakłada się na kawałek chleba i tak spożywa). Porcja była ogromna.  Koszt obu posiłków z dużą butelką wody kosztował nas 21 zł. 


Tadżin
Następnie udaliśmy się do kolejnej restauracji, z tym,że tym razem nasz cel był inny. Wyczytaliśmy bowiem, że z jej tarasu doskonale widać wieczorny plac. Co prawda w niej ceny były inne (6 zł za fantę 0,25 :<) jednak widoki, które mięliśmy okazję oglądać były rekompensatą. 








Fanta za 6 zł, która jednocześnie była biletem wstępu na taras :)
Jeśli chodzi o sam plac, na którym wieczorem oczom ukazuje się wielkie targowisko, mam mieszane uczucia... Jest to miejsce, w którym można zaznać pewnej egzotyki, rzeczy całkowicie odmiennych, które w Polsce nie miałyby miejsca, zobaczyć bajeczne kolory, spróbować niesamowitych potraw, usłyszeć piękną muzykę, zobaczyć zmysłowy taniec brzucha, jednak... widząc zamykane w małych klatkach małpy, wychudzone, wręcz zabiedzone, zamęczone konie ciągnące bryczki, żebrzące dzieci... Jakoś tak robi się przykro... Jednak... mówi się, że nic nie ma racji bytu bez obustronnej transakcji. Jeśli ludzie płacą za zdjęcie z małpką to pan z tą małpką przychodzi, a skoro ucieka, to trzeba ją trzymać na łańcuchu.I tu mój mały apel - nie dajmy zarobić ludziom, którzy niehumanitarnie traktują zwierzęta, wykorzystując je do różnych celów jak np zdjęcia ze zwierzątkami, czy przejażdżki na słoniach czy wielbłądach. Czy na prawdę jest to atrakcja warta cierpienia tych zwierząt? 

Wracając do Dżamaa al Fina, zasiedliśmy na tarasie wspomnianej wcześniej restauracji i obserwowaliśmy tętniący życiem plac. Grupa ulicznych grajków, zaklinacze węży zdominowali muzyką panujący harmider. Ponad wszystkim unosił się duszący zapach dymu. Wszystko co działo się wokół wprowadzało w trans, aż nie chciało się odchodzić... 
Na placu Dżamaa al Fina
Jednak była taka konieczność... Musieliśmy bowiem wrócić do hotelu by porządnie wypocząć, ponieważ kolejnego dnia czekała nas wyprawa do Casablanki. O naszej podróży do tego miasta napiszemy w kolejnym poście. Pojawi się także kosztorys naszego wyjazdu.

Pozdrawiamy serdecznie! :)



2 komentarze:

  1. Świetna relacja! Taki kosztorys to faktycznie przydatna, ciekawa rzecz... Ja zawsze miałem problem, żeby znaleźć konkretny lot, ale ostatnio zaczynam ogarniać :)
    pozdrawiam serdecznie i zapraszam może na mojego bloga?
    http://ekonomiczniepoeuropie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Na butelce jest napisane po arabsku Mirinda a nie Fanta!

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń