piątek, 27 lutego 2015

Egzotyczne Maroko (część I)

Naszą podróż odbyliśmy w ubiegłym roku na przełomie maja i czerwca (31.05-3.06). Udało nam się wcześniej zdobyć niedrogie bilety w cenie 296 zł z Berlina do Marrakeszu. Wykorzystaliśmy ten fakt by zwiedzić Berlin i zakupiliśmy bilety na Polskiego Busa na 30 maja. Kosztowały jak się nie mylę po dwadzieścia kilka złotych od osoby. Jeśli chodzi o powrót z Berlina do Polski, to skorzystaliśmy z usług przewoźnika Simple Express. Koszt przejazdu również nie przekroczył 50 zł dla dwóch osób. Może nie będę dziś pisać na temat stolicy Niemiec. Jeśli chodzi o wrażenia- mamy mieszane odczucia. Chociaż czasu spędziliśmy bardzo niewiele i nie możemy powiedzieć, że zaliczyliśmy wszystko co było do zobaczenia to mamy już jakiś pogląd na temat tego miasta. Na pewno nie jest to miejsce do którego bardzo chcemy wrócić. Przede wszystkim - jest dość drogo. Poruszaliśmy się U-bahn, a przejazd jednorazowy kosztował nas po 2,6 Euro. Nie pamiętam w końcu czy kupiliśmy bilet całodniowy czy korzystaliśmy z jednorazowych.... Wtrącę tylko, że cena całodniowego biletu wynosi 6,70 euro. Bilet CityTourCard, przy której zyskujemy zniżki na inne miejskie atrakcje to koszt 17 euro na 48 godzin. Co jednak na prawdę miłe - biletomaty obsługiwane są w języku polskim :) 

Berlin
Wracając do Maroka...
Po przylocie na miejsce uderzyło nas gorące powietrze. I dziwny... spokój. Prawdę mówiąc kraje arabskie kojarzone są z gwarem, nieustannym hałasem, krzykami, trąbiącymi na siebie na wzajem pojazdami, a tu.... po prostu cisza. W zasadzie zainteresowało się nami tylko kilku taksówkarzy, ale odmówiliśmy im. Wiadomo, że w każdym państwie taksówki tuż pod terminalem, czy pod dworcem są znacznie droższe niż w każdym innym miejscu. Skorzystaliśmy z autobusu miejskiego, który kosztował ok. 1,70 zł za osobę. Takie ceny obowiązują na terenie całego Marrakeszu. W miarę oddalania się od portu lotniczego mięliśmy okazję przekonać się jak błędne było nasze pierwsze spostrzeżenie... Maroko tętni życiem. W centrum widać to najbardziej, a w miarę oddalania się od niego cały ten "chaos" ustaje. Okna naszego busa były pootwierane co doceniliśmy wtedy, gdy z niego wysiedliśmy. Było tak bardzo gorąco, że miało się wrażenie, że za chwilę zabraknie nam tlenu. Był to czerwiec, strach więc myśleć, jak sytuacja ma się w sierpniu ;)


Marokańska ulica

Wysiedliśmy przy placu Dżemaa el Fna. Był to taki nasz punkt orientacyjny. W zasadzie w Marrakeszu wszystkie ulice są do siebie bardzo podobne. Marrakesz to miasto, które od świtu do zmierzchu tętni życiem. Sklepiki, stoiska z różnymi towarami czy inne przydrożne biznesy zamykane są dopiero późną nocą. Jednak mimo to z ulic dobiegają głośne krzyki i śmiechy mieszkańców. Rankiem na nowo pojawiają się handlarze, samochody i inne środki transportu. Do nich należy między innymi... osioł czy koń. Dość dziwne było patrzeć jak pośród szalonych kierowców poruszają się bryczki konne czy osiołki. Ponadto arabscy kierowcy są, hmmm typowi, dla krajów które odwiedzamy. Ich sposobem komunikacji jest klakson. Skręcam- trąbię, hamuję- trąbię, wyprzedzam- trąbię, itd. Kolejnym problemem jest totalne lekceważenie sygnalizacji świetlnej. Początkowo, z pewną dozą nieśmiałości próbowaliśmy przejść przez jezdnię na zielonym świetle. Jednak, jako, że życie nam miłe i chcielibyśmy zdążyć w nim odwiedzić wiele innych pięknych miejsc zrezygnowaliśmy. Przechodziliśmy przez jezdnię jak tubylcy - po prostu pewnie przed siebie :-D Trzeba przyznać, że skutkowało. Do hotelu mieliśmy długą drogę. Kiedy dotarliśmy byliśmy mile zaskoczeni. Pokój urządzony był w stylu marokańskim, z kolorowym wnętrzem pełnym lokalnych akcentów. Udało nam się go zarezerwować w cenie 15 zł od osoby ze śniadaniem. A jeśli o nie chodzi - było zabawne, tradycyjna bułka, zupełnie inna od popularnych w Polsce, ciężka, pełna otrąb, jak się nie mylę z mąki żytniej, jajko na twardo, dżem i miód oraz kawa, herbata i szklanka świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. 
Jak na pokój za 15 zł od osoby to całkiem nieźle :)

Śniadanie w cenie

Doskwierający od rana upał powodował, że apetyt szybko malał, jednak chłodny, słodki sok pomarańczowy to idealne rozpoczęcie dnia. Jeśli mowa o sokach - początkowo nie miałam zaufania do ulicznych sprzedawców żywności czy soków. Jednak kiedy raz się czegoś spróbuje, wówczas trudno przestać. Tym sposobem wypiłam niepoliczalną ilość świeżego skoku z pomarańczy i jadłam pyszne tajin (przygotowywane w specjalnym naczyniu: kuskus z warzywami i mięsem). Szklanka soku kosztowała w granicach 0,80 zł do 1,50 zł (w zależności od miejsca i objętości), Posiłki jedliśmy w różnych miejscach. O czym za chwilę. 


Uliczne stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami
Po przejściu sporego kilometrażu do hotelu i z hotelu do miasta już czułam, że coś jest nie tak... Nie piłam wody z kranu, żadnych napojów z lodem, ani innych napojów niewadomego pochodzenia. Mimo to, było mi bardzo niedobrze, duszno i słabo. Myśleliśmy, że może to z głodu, bo od rana nic nie jadłam, a był już wieczór. Najbliższym miejscem, w którym można było spożyć posiłek była PizzaHut. Jesteśmy przecież w Afryce, jak tu nie zjeść pizzy! ;) Zamówiliśmy jakąś niedużą pizze i kolę. Na niestrawności pomaga, podobno.


Marokańska Pizza Hut
Zapach jedzenia jednak był dla mnie nie do zniesienia i  Nikodem szybko musiał zjeść swój obiad, po czym wróciliśmy do hotelu. Tak wyglądał nasz pierwszy dzień w Maroko. Na wegetacji i dochodzeniu do siebie. Jak się bowiem nie raz okazało jestem osobą, która po starciu z obcym klimatem i mikroflorą panującą w innym miejscu bardzo cierpi. ;) Suche, otrębowe bułki jednak działały. Kolejny dzień rozpoczęłam właśnie od nich i tak trwałam przez cały dzień, pomogło ;-)

Tego dnia postanowiliśmy odwiedzić to, co proponują przewodniki i na co wystarczy nam czasu. A jego było przecież tak niewiele... Po dotarciu do centrum wyruszyliśmy przed siebie. Krążyliśmy różnymi uliczkami, poznawaliśmy miasto i jego mieszkańców. 





 Wyruszyliśmy wgłąb medyny i chyba to nie było dobrym pomysłem... 




Meczet i medresa Alego ibn Jusufa



Krążąc między uliczkami natknęliśmy się na araba, który zaoferował nam pomoc we wskazaniu drogi. Na tym się jednak nie skończyło... Oprowadził nas w różne miejsca, między innymi do świątyni, której plac jest dostępny dla turystów tylko w sobotę. Nie pamiętam jak miejsce się nazywało, oraz nie mam pewności, czy rzeczywiście mieliśmy tyle szczęścia by to miejsce zobaczyć. Pan niespiesznie pozwalał nam wszystko oglądać, fotografować (wciąż powtarzał nam jedno - nie można fotografować kobiet i niewidomych, jedynie można było uwieczniać na zdjęciach mężczyzn). Przedłużaliśmy nasze "zwiedzanie" ponieważ myśleliśmy, że to zniechęci naszego przewodnika. Byliśmy jednak w błędzie. Pan tak nas prowadził, aż doprowadził do swojego przyjaciela, który ma mały sklepik ;) i tak spędziliśmy najbliższą godzinę, na oglądaniu, piciu herbaty z miętą (marokańskie cudo!) oraz na targowaniu się... i wyszliśmy ubożsi o 100 złotych a bogatsi w małe naczynia do tajin oraz srebrną i ręcznie wykonaną (do tej pory nie sprawdziłam czy to prawda, jakoś się boję, że może jednak nie ;) bransoletkę. Panowie bardzo zadowoleni. My także. Myślimy, o już nasz przewodnik nas zostawił i mamy spokój. Jednak nie... Pan wyszedł z jednego z pomieszczeń, zapytał czy może nas gdzieś jeszcze zaprowadzić a gdy powiedzieliśmy, że w zasadzie to my musimy wrócić do hotelu bo jest za gorąco (w rzeczywistości po pieniądze bo byliśmy bez grosza) patrzył na nas tak, że od razu wiedzieliśmy o co chodzi. Daliśmy panu zapłatę za jego poświęcony czas i ruszyliśmy do hotelu. 














Zaopatrzeni ponownie w gotówkę przeszliśmy się po placu Dżamaa al Fina. Jakoś tak średnio nam się tam podobało. Gorąco, zapachy baaardzo egzotyczne... ;) Na szczęście jest cudowny sok pomarańczowy! Chodziliśmy tu i tam i dotarliśmy w okolice dworca kolejowego. Leży on w nowszej dzielnicy miasta, w której znajdują się bloki i nowoczesne hotele.
Na dworcu kupiliśmy bilety na pociąg do Casablanki.  Przejazd w wagonie drugiej klasy trwa 3,5 godziny i kosztuje 29 zł od osoby. Z dworca wyruszyliśmy w drogę powrotną do medyny. Chcieliśmy bowiem zobaczyć jak zmienia się najsłynniejszy w mieście plac wraz z zachodem słońca. 
Dworzec kolejowy

Teatr



Mury miasta (nocą palą się w nich różnokolorowe lampki)
Meczet Kutubijja
Na powyższym zdjęciu widać Meczet Kutubijja, największy meczet w Marrakeszu. Meczet jest zbudowany w tradycyjnym arabskim stylu - wieża jest ozdobiona czterema kulami z miedzi, które, według legendy, były tylko trzy, pierwotnie zrobione z czystego złota. Czwartą kulę podarowała żona kalifa Mansura, która jako zadośćuczynienie za złamanie postu w Ramadanie kazała przetopić swoją złotą biżuterię w czwartą kulę. 


Chwilę odpoczęliśmy na ławce, jednak ze względu na skwar postanowiliśmy pójść coś zjeść. Tuż przy samym placu znaleźliśmy niewielką knajpkę, w której było mnóstwo ludzi. Ja wybrałam kus-kus z warzywami. 


Danie Kasi
Nikodem wybrał Tadżin. Prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie jeść tego w tradycyjny sposób (kuskus z mięsem i warzywami nakłada się na kawałek chleba i tak spożywa). Porcja była ogromna.  Koszt obu posiłków z dużą butelką wody kosztował nas 21 zł. 


Tadżin
Następnie udaliśmy się do kolejnej restauracji, z tym,że tym razem nasz cel był inny. Wyczytaliśmy bowiem, że z jej tarasu doskonale widać wieczorny plac. Co prawda w niej ceny były inne (6 zł za fantę 0,25 :<) jednak widoki, które mięliśmy okazję oglądać były rekompensatą. 








Fanta za 6 zł, która jednocześnie była biletem wstępu na taras :)
Jeśli chodzi o sam plac, na którym wieczorem oczom ukazuje się wielkie targowisko, mam mieszane uczucia... Jest to miejsce, w którym można zaznać pewnej egzotyki, rzeczy całkowicie odmiennych, które w Polsce nie miałyby miejsca, zobaczyć bajeczne kolory, spróbować niesamowitych potraw, usłyszeć piękną muzykę, zobaczyć zmysłowy taniec brzucha, jednak... widząc zamykane w małych klatkach małpy, wychudzone, wręcz zabiedzone, zamęczone konie ciągnące bryczki, żebrzące dzieci... Jakoś tak robi się przykro... Jednak... mówi się, że nic nie ma racji bytu bez obustronnej transakcji. Jeśli ludzie płacą za zdjęcie z małpką to pan z tą małpką przychodzi, a skoro ucieka, to trzeba ją trzymać na łańcuchu.I tu mój mały apel - nie dajmy zarobić ludziom, którzy niehumanitarnie traktują zwierzęta, wykorzystując je do różnych celów jak np zdjęcia ze zwierzątkami, czy przejażdżki na słoniach czy wielbłądach. Czy na prawdę jest to atrakcja warta cierpienia tych zwierząt? 

Wracając do Dżamaa al Fina, zasiedliśmy na tarasie wspomnianej wcześniej restauracji i obserwowaliśmy tętniący życiem plac. Grupa ulicznych grajków, zaklinacze węży zdominowali muzyką panujący harmider. Ponad wszystkim unosił się duszący zapach dymu. Wszystko co działo się wokół wprowadzało w trans, aż nie chciało się odchodzić... 
Na placu Dżamaa al Fina
Jednak była taka konieczność... Musieliśmy bowiem wrócić do hotelu by porządnie wypocząć, ponieważ kolejnego dnia czekała nas wyprawa do Casablanki. O naszej podróży do tego miasta napiszemy w kolejnym poście. Pojawi się także kosztorys naszego wyjazdu.

Pozdrawiamy serdecznie! :)



czwartek, 12 lutego 2015

Podróż do Gruzji (część 2).

Kochani! Przepraszamy Was za tak długą przerwę...
Otóż ostatnie miesiące całkowicie poświęciliśmy studiom i koncertowaniu. Ja pisałam pracę i przygotowywałam się do egzaminu inżynierskiego, Nikodem przystosowywał się do nowej uczelni, a w między czasie nagrywaliśmy płytę. I jakoś tak wyszło, że na pisanie czasu zostawało niewiele...
Jednak w końcu nadszedł czas wyczekiwanych ferii i chwila na wspomnienie ubiegłorocznych wakacji.
Dzisiaj wrócimy bowiem do opowieści o Gruzji. Odtworzymy w pamięci czas spędzony w tym pięknym kraju i postaramy się opisać każde z odwiedzonych przez nas miast.

Po przyjeździe z lotniska odnieśliśmy nasze bagaże do hostelu i wyruszyliśmy w podróż po stolicy. Metro w Tbilisi działa bardzo prężnie i zawsze przyjeżdża na czas, zarówno jego pierwsza jak i druga linia. Wysiedliśmy na stacji Rustaveli by najsłynniejszą ulicą dotrzeć spacerem do centrum. Ulica być może bardzo rozsławiona, często polecana w przewodnikach, jest z pewnością pełna pięknych budowli, zadbanych kamienic i z pewnością stanowi centrum życia kulturalnego. Odstrasza jednak fakt, że w godzinach szczytu trudno na niej o spokój, ponieważ warczące i trąbiące na siebie pojazdy potrafią skutecznie zburzyć panujący na niej nastrój. Pośród wielu sklepów i kawiarni odnaleźliśmy kilka znaczących miejsc. 







W międzyczasie usiedliśmy na kawę. Generalnie była to pierwsza i ostatnia "europejska" kawa ;) Zwykle w Gruzji serwowana jest mocna i bardzo słodka kawa "sypana". Niestety ja z tych co wolą rozpuszczalną i niezbyt mocną śniadaniową kawę ;) 



Naszym głównym celem tego dnia było dostać się do Matki Gruzji, a dokładniej Kartlis Deda znajdującej się na wzgórzu zwanym Narikala. Otóż jest to ogromny pomnik stojący na wzgórzu nad miastem przestawiający postać kobiety trzymającej w jednej dłoni kielich z winem (dla przyjaciół) i miecz (dla wrogów). Idealnie charakteryzuje ona gruzińską naturę. Na wzgórze można dojechać kolejką, a przejazd w obie strony kosztuje niespełna 2 zł od osoby. Warto z tego skorzystać, ponieważ widok roztaczający się na miasto po dotarciu na miejsce jest piękny. Po krótkim spacerze byliśmy tuż "pod stopami" Matki Gruzji. Niestety należy przyznać, że znacznie lepiej prezentuje się widziana z dołu... ;)


Widok ze wzgórza na panoramę miasta

Matka Gruzja
Przystanek kolejki po zjechaniu z góry znajduje się tuż przy parku, który był kolejnym punktem na naszej mapie. Przechodziliśmy w słońcu jego uliczkami i zastanawialiśmy się jak to możliwe by w tak przywiązanym do tradycji kraju mogły powstać dzieła nawiązujące do nowoczesności, jak chociażby most określany mianem "allways" (kobiecego produktu znanego nam z reklam), czy wspomnianego przed chwilą parku. Miejsce to jest bardzo zadbane i zaplanowane, pełne nowoczesnych aranżacji służących za rzeźby/leżaki. Całość robi jednak bardzo pozytywne wrażenie. Zbliżający się wieczór postanowiliśmy spędzić w parku przy fontannach ponieważ każdego dnia odbywa się tam pokaz tańczących ze sobą strumieni wody w rytm dźwięków muzyki klasycznej (i nie tylko). Widowisku towarzyszą piękne świetlne iluminacje. Prawdę mówiąc żadna inna fontanna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, zarówno w całej Gruzji (każde miasto ma swoją fontannę,czasem nie jedną ;) ) jak i w innych krajach. 


Słynny most w tle na zdjęciu


A tu już bliższe spotkanie z "always" ;)


Tańczące fontanny



Kolejnego dnia wyruszyliśmy do Mcchety, jednego z najstarszych miasteczek w Gruzji. Dojechać do niego można marszrutką za 7 zł w obie strony. Musimy pokonać 15 kilometrów dość krętą drogą. Niestety jedyną wadą Gruzji są kierowcy... Ich styl jazdy nie raz przyprawił mnie o stan przedzawałowy. Wyprzedzanie "na trzeciego", przed zakrętem i na wzniesieniu jest zupełnie normalne. Podobnie jak w Maroko sposobem porozumiewania się kierowców na drodze jest trąbienie na siebie na wzajem, czy trąbienie na cokolwiek... ;) Po prostu trzeba sobie ulżyć i uderzyć w klakson. Udało się nam jednak cało dotrzeć na miejsce. Mccheta to niewielkie miasteczko, jednak posiadające znaczące zabytki i piękną architekturę. Brukowane wąskie uliczki, piękne kamienice i domy, obecność wzgórz - wszystko to nadaje temu miejscu wspaniałego klimatu. Dodatkowo wrażenie to potęgują mury obronne wznoszące się wokół Sweti Cchoweli.




Jest to katedra pochodząca z początków XI wieku, warto odwiedzić jej wnętrze ponieważ na ścianach świątyni zachowało się wiele malowideł pochodzących z okresu jej budowy. Niestety spora część z nich wciąż znajduje się pod tynkiem, którym pokryte zostały w 1830 roku. Chrzcielnica, która znajduje się w kościele pochodzi natomiast z IV wieku.

Wróciliśmy do Tbilisi, by odwiedzić kolejną bardzo ważną w całej Gruzji, i nie tylko, świątynię. Sobór Trójcy Świętej jest jedną z największych świątyń prawosławnych na świecie. Niestety nie mogliśmy dostać się do środka, ponieważ trwało nabożeństwo, a ja nie miałam ze sobą niczego by okryć nogi i ramiona... Myśleliśmy, że może innym razem się uda, ale wiadomo jak to jest z takimi następnymi razami ;) To jednak w niczym nam nie przeszkodziło. Usiedliśmy na ławce pod Świątynią i tak.... spędziliśmy ponad dwie godziny. Jakoś nas ten widok zaczarował. I może to dobrze, ponieważ widok zachodzącego słońca i skąpanego w jego blasku budowli zrobił na nas niezwykłe wrażenie... 






Do hostelu poszliśmy okrężną drogą, co również pozwoliło odkryć urokliwe miejsca Tbilisi. 



Mieliśmy okazję widzieć Urząd Miasta - kolejny budynek zaaranżowany w bardzo nowoczesnym stylu. (Na zdjęciu w tle;) )

Kolejnego dnia udaliśmy się na stare miasto. Krążyliśmy uliczkami, przesiadywaliśmy w restauracjach. Kuchnia gruzińska to poezja... Jest bardzo prosta ale niezwykle pyszna. Chaczapuri w różnych wersjach (podstawowa z serem, oraz Adżaruli z jajkiem - obie wyśmienite), kinkali - czyli sakiewki z różnym nadzieniem (bardziej fantazyjna wersja pierogów) z różnymi farszami do wyboru - mięsnymi, serowymi, czy warzywnymi. Szaszłyki, pieczone mięsa, bakłażany, pyszne sałatki, jest tego mnóstwo... I wszystko wyjątkowe i przepyszne. Jeśli do tego dołożymy lampkę domowego wina, mamy przepis na wyśmienity wieczór.
 W jednej z odchodzących od starego miasta uliczek napotkamy zegar przy teatrze lalek. O godzinie 12 i 16 na wieży zegara otwierały się drzwiczki i mięliśmy okazję obejrzeć krótką historyjkę skłaniającą do refleksji ;) 


Przy tej całej egzotyce postanowiliśmy trochę odpocząć w miejscu, które uznawane jest za gruzińską Toskanię. Jest to Signagi - niewielkie miasteczko położone wśród wzgórz na wschodzie kraju. Wszystko tam jest zachwycające i wyjątkowe. Wąskie, brukowane uliczki, piękne kamienice. Wszystko stwarza niesamowitą aurę... A kiedy przychodzi wieczór.... Na prawdę dałabym wiele, by móc się teraz tam znaleźć... ;)
W Signagi wynajeliśmy pokój w przytulnym hostelu z pięknym widokiem z balkonu. Miasteczko jest niewielkie więc myśleliśmy, że od razu uda nam się zobaczyć wszystko. Niestety aura w południe była dość męcząca. Bylo bardzo gorąco, duszno i trudno było w ogóle funkcjonować. Jako, że mimo tego doskwierał nam ogromny głód poszliśmy na obiad, do którego oboje wypiliśmy po zimnym piwie. Wróciliśmy do hotelu by przetrwać największy upał i dopiero pod koniec dnia wyruszyliśmy na długi spacer.Przeszliśmy miasteczko wzdłuż i wszerz, obchodząc wszystkie piękne uliczki, chłonąc roztaczające się wokół malownicze widoki. Może nie będziemy dużo pisać- zdjęcia oddają więcej. 

Widok z balkonu naszego hostelu



Wszędzie ta pyszna lemoniada!








Warto poświęcić pół dnia by w udać się do Monasteru Bodbe w rejonie Kachetii.. Myśleliśmy, że znajduje się on w odległości 2 kilometrów, jednak idąc w 30 stopniowym upale droga jakby się znacznie wydłużyła. Po dotarci na miejsce zobaczyć można kompleks świątyń. W Monasterze św. Jerzego znajdują się szczątki św. Nino, która jest apostołką i patronką Gruzji. Obecnie pobliski klasztor wciąż jest zamieszkiwany przez zakonnice, które znajdują się tamtejszymi terenami i zabytkami - dwoma świątyniami. Niewielka, w której znajdują się szczątki świętej podczas naszej wizyty podlegała renowacji. Na jej murach znajdują się przepiękne malowidła. Druga, znacznie większa również jest remontowana. Po ich zobaczeniu można udać się do źródła św. Nino, z którego wydobywa się woda o uzdrawiającej mocy. Jednak widząc liczną grupę turystów zmierzających w tamtym kierunku zrezygnowaliśmy z tego punktu naszego planu. Jako, że czas odjazdu marszrutki do Tbilisi się zbliżał, po kawie i lemoniadzie w kawiarni w pobliżu Monastyru, udaliśmy się w drogę powrotną do Signagi. Idąc na wzgórze, na początku naszej wędrówki nie raz słyszeliśmy szelesty w otaczających lasach. Bałam się, że to żmije, o których wiele czytaliśmy wcześniej, ponoć niebezpieczne dla ludzi. W drodze powrotnej obawy nasze się rozwiały, ponieważ wszelkie szelesty i trzaski powodowały małe cielaczki, które swobodnie teraz spacerowały sobie wzdłuż drogi. 





W zasadzie w całej Gruzji nie raz mięliśmy okazję spotkać się z biegającymi po drodze krowami ;)

Z "gruzińskiej Toskanii" dotarliśmy do stolicy. W niej spędziliśmy jeszcze porę obiadową w jednej z ciekawszych restauracji serwujących lokalną kuchnię. W niewielkiej cenie można zjeść tam wszystkie dania, z których słynie Gruzja. Po posiłku ruszyliśmy na dworzec, skąd odjeżdżał nasz pociąg do Batumi. 



Krowa w Batumi, wybrała się na spacer po torach kolejowych

Droga do Batumi, które widać na drugim planie
Kilka fotografii z Batumi: 









Pociąg pod koniec biegu porusza się nad samym morzem, widoki są na prawdę przepiękne. Przez chwilę widać nawet ogród botaniczny, którego w końcu nie udało się nam odwiedzić. A szkoda, ponieważ słyszeliśmy, że można tam trafić na naprawdę piękne okazy... ;)
Po zostawieniu bagaży w hostelu udaliśmy się od razu na obiad oraz na plażę. Znaleźliśmy świetną restaurację, z pięknie zaaranżowanym ogrodem. Ceny jak na jakość śmiesznie niskie. Posiłki - jak w całej Gruzji pyszne. Naszła mnie właśnie myśl, że może właśnie to umocniło moją miłość do Gruzji... przez tą kuchnię. Jestem strasznym łasuchem, więc obcowanie każdego dnia z wieloma pysznościami miało na to istotny wpływ. Aż się boję co będzie, kiedy w końcu odwiedzę Włochy ;)

Nikodem też chyba zadowolony z posiłku ;) chociaż może to to wino...
 


Plaże w Gruzji są głównie kamieniste dlatego przydadzą się porządne klapki. Niedogodności te wynagradza jednak czysta i ciepła woda. Niestety  w Morzu Czarnym podczas tego wyjazdu kąpaliśmy się jeszcze tylko dwa razy. W zasadzie mieszkaliśmy w wiosce obok najsłynniejszej nadmorskiej miejscowości. Może właśnie z tego powodu tak rzadko bywaliśmy tam na plaży. Wbrew temu co można sądzić w Batumi na prawdę można w ciekawy sposób spędzić czas. W zasadzie każdy znajdzie coś dla siebie - wykwintne restauracje, ekskluzywne hotele przy samej plaży, kluby, w których grywają sławni DJ'e. Chyba jedyne miasto w całym kraju, w którym tak intensywnie toczy się nocne życie.

W Batumi nowoczesne kształty mieszają się z zabytkową architekturą, pośród pięknych kamieniczek wznoszone są wielkie, oszklone hotele. Nad brzegiem morza rozciąga się piękna promenada, przy niej, jak w Polsce, mnóstwo sklepikarzy oferujących tandetne pamiątki. Można by rzec - Europa. Jednak, czy w Europie, prawie w samym centrum mogłaby się znajdować fontanna, z której każdego dnia o godzinie 16:00 wypływa bimber? Takie rzeczy tylko w Gruzji. To tam będziemy mieli okazję zupełnie za darmo skosztować tradycyjnej gruzińskiej 70% wódki. Z chacha fountain leje się ona "bez limitu" przez 5 minut, wystarczy tylko podstawić kubeczek.

Niko zadowolony bo zaraz poleci wódeczka ;)

Odchodząc od całego zgiełku napotkamy kolejne "tańczące fontanny", miejsca relaksu, w których można na świeżym powietrzu zagrać w bilard, czy tenisa stołowego. Znajdziemy także piękny niewielki budynek zbudowany z drewna, jest to odbudowany teatr. Wieczorem jest on pięknie podświetlony i robi na prawdę piękne wrażenie. 
O tej porze polecamy wybrać się na Piazza Square. Nie trzeba wiele o tym mówić, zdjęcia zobrazują wszystko... Piękne, romantyczne miejsce, w którym każdego wieczora można usłyszeć muzykę na żywo. W otoczeniu malowniczych kamieniczek, pięknych posadzek i rozgwieżdżonego nieba można w tym miejscu utknąć wiele godzin sącząc pyszną kawę.





Kolejnego dnia wjechaliśmy na wzgórze kolejką, skądinąd bardzo popularną w Gruzji. Tak popularną w tym miejscu, że oczekiwanie na dostanie się do wagonika wynosiło godzinę. Koszt biletu w dwie strony to 5 zł. Osobom z problemami lokomocyjnymi polecam w trakcie przejazdu zamknąć oczy i liczyć do dwustu. Widok na szczycie wynagrodzi nam wszystkie wcześniejsze dolegliwości. Panorama miasta szczególnie po zachodzie słońca robi imponujące wrażenie. Na dodatek natrafiliśmy na koncert muzyki gruzińskiej w wykonaniu zespołu składającego się z młodych chłopaków grających na tradycyjnych instrumentach. To zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Prawdę mówiąc zasłyszane tam utwory słuchamy do dziś ;)




Abstrahując od wszystkiego co dane nam było zobaczyć w tym nadmorskim kurorcie muszę napisać o czymś najważniejszym. Otóż nie jestem zwolenniczką fast-food'ów, czy innych wysoce przetworzonych produktów. A raczej nie byłam... Do momentu kiedy idąc od Piazzy nie natrafiliśmy na budkę, w której sprzedawano kebaby. Zapach był oszałamiający. Pan bardzo sprawnie przygotowywał spore porcje, więc zamówiliśmy dla nas po jednej. I był to strzał w dziesiątkę. Pyszny placek, soczyste, pachnące mięso i mnóstwo świeżych warzyw. Wszystko oczywiście na koniec podgrzane. Zupełna odmiana od tego co czeka nas w Polsce. Nawet nie przeszkodziły mi papryczki chilli znajdujące się w kebabie. I choć od tego czasu próbowałam kilku tych dań w Polsce, żaden jeszcze nawet w 1/3 nie przypominał tego, którego jedliśmy w Batumi. 

Po tylu przyjemnościach coś musiało pójść nie tak... otóż zepsuła się pogoda, do tego stopnia, że zmuszeni byliśmy skrócić nasz pobyt w Batumi. Jednak... nie przewidzieliśmy, że zainteresowanie biletami kolejowymi jest tak duże, i że na najbliższe trzy dni wszystkie miejsca są wyprzedane. I tu zapala się czerwone światełko, by swoją podróż planować wcześniej. Przynajmniej o te 4 dni ;) Z tego powodu zmuszeni byliśmy wybrać inny środek transportu. Obawialiśmy się podróży marszrutą,wcześniej wspominałam o stylu jazdy gruzińskich kierowców. Wiedząc, że większość drogi stanowią skąpane między górami serpentyny zależało nam na jeździe pociągiem... ale... Tak więc udało nam się kupić bilety w, jak się nam wydawało, dużym klimatyzowanym autokarze. O umówionej godzinie podjechał.... mały busik, który zapakowany został podróżnikami i ich bagażami po brzegi. W trakcie prawie 5 godzinnej podróży 10 razy myślałam, że zginiemy. Później po prostu zamknęłam oczy. Chcę byście sobie tego oszczędzili - pilnujcie więc biletów na pociąg. Jedzie się krócej, bezpieczniej i bardziej komfortowo. 

Do Tbilisi dotarliśmy nocą, w nieznaną nam część miasta. Bez dokładnej mapy i dostępu do internetu było nam ciężko dotrzeć do jakiegokolwiek znanego punktu. Po czasie i kilu próbach podróży różnymi autobusami dojechaliśmy na dworzec kolejowy. Zamówiliśmy taksówkę pod znany nam adres - hostelu, w którym nocowaliśmy już wcześniej (Tbilisi Classic Hotel, który bardzo serdecznie polecamy). Mimo, że zbliżała się północ, przyjęto nas tam z otwartymi ramionami. Wyspaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy na ostatni już spacer po ukochanej, gruzińskiej stolicy... Odwiedziliśmy muzeum instrumentów (pan zna świetnie język polski więc o wszystkim nam opowie), ponownie udaliśmy się wąskimi uliczkami do twierdzy, następnie zjechaliśmy do parku i krążyliśmy znanymi nam trasami nie chcąc wracać...

Przepiękne kolorowe gruzińskie klimaty 

Siarkowe łaźnie oraz widok na część miasta

Boczne, lecz również klimatyczne uliczki 



Pożegnaliśmy się ze wspaniałym krajem, pełnym serdecznych i uśmiechniętych ludzi chętnych do ciągłej zabawy, krainy wyśmienitej kuchni i wspaniałego wina, gościnności i życzliwości. Piękną, malowniczą krainą, którą z pewnością jeszcze nie raz uda nam się odwiedzić...